Eleganccy panowie w muszkach i irchowych rękawiczkach, przypominający angielskich lordów, masztalerze kochający swoje konie, piękne angloaraby i przedwojenna stadnina. W zeszłym numerze przedstawiliśmy pierwszą część wspomnień ze stadniny w Drogomyślu, tym razem poznamy losy stada podczas zawieruchy wojennej opowiedziane barwnym językiem pana Edwarda Tarkowskiego. Tułaczkę koni uciekających przed frontem wschodnnim. Te tragiczne wydarzenia widziane oczami młodego człowieka nabierają szczególnego wymiaru niezwykłej przygody.

W latach 30-tych Stado liczyło około 200 ogierów różnych szlachetnych ras i maści. Tę ilość koni trzymano w trzech stajniach. Dwie były długie, jedna krótka i nazywano ja Pajta. W tej krótkiej stajni było tylko kilka ogierów, a wśród nich stały tam dwa potężne zimnokrwiste „belgi”. Były to kolosy o niebywałej sile. Pamiętam, że ten najsilniejszy nazywał się Adons. Do ogromnego wozu-platformy zaprzęgano je tylko w pojedynkę.

Władysław Tarkowski, ojciec autora artykułu

Do szkoły w Drogomyślu przyjęto mnie gdy miałem 6 lat. Pamiętam dobrze kolegę, z którym siedziałem w jednej ławce. Był to syn innego masztalerza, Ferdynand Matysik – dziś wrocławski aktor teatralny i filmowy. Kiedy tylko nauczyłem się składać literki i czytać proste słowa, wykorzystałem tę umiejętność, aby dowiedzieć się co napisano na niewielkich tabliczkach, umieszczonych na słupach przy boksach ogierów. Odczytywałem ich nazwy, rasy, rok urodzenia, wysokość w kłębie i obwód nadpęcia, a także imiona ich rodziców. Niektóre nazwy w pierwszym członie powtarzały się, informując zarazem o rodowodzie i rasie konia np. Kiss-Gidran, albo Furioso-Uno, jeszcze inne Nonius-Domino. Inne nazwy były jednowyrazowe i brzmiały bardziej swojsko. Najważniejsza informacja na tabliczce dotyczyła rasy ogiera. Jeśli mnie pamięć nie myli, w Stadzie przeważały wówczas anglo-araby. Ale były tam także ogiery ras węgierskich i niemieckich. Te ostatnie nazywano holsztynami, hanowerami, czy Oldenburgami. Były to ogiery silne, masywnej budowy. Wydaje mi się, że były wśród nich także pojedyncze ogiery rasy lipicańskiej – piękne, siwej maści, biorące udział w „hiszpańskiej szkole jazdy”.

Naukę rajtowania, bo takusię to u nas w Drogomyślu nazywało, rozpocząłem na leciwym siwku.

Stary ogier poruszał się jedynie stępa, prowadzony na lonży przez mojego ojca. Wcale nie miał ochoty do przejścia w kłus. Zresztą mimo kurczowego trzymania się grzywy ześlizgiwałem się z jego grzbietu to na jedną, to na drugą stronę, bo moje nóżki były za krótkie i nie mogłem nimi skutecznie zacisnąć potężnego tułowia starego siwka. Ta sztuka powiodła mi się kilka lat później, kiedy podrosłem, a moje nogi były na tyle długie, że stopy mogłem już pewnie wepchnąć w strzeminona.

LANDGESTUT DRASCHENDORF

Wybuchła wojna, a wraz z nią skończyły się moje dziecinne lata w Drogomyślu. Skończyły się raz na zawsze nasze beztroskie zabawy, kiedy huśtaliśmy się na dyszlach, łamiąc je czasem. Skończyły się także wesołe jazdy na wrotach niejednej szopy, których zawiasy straszliwie skrzypiały, a nam ta muzyka sprawiała największą uciechę. Skończyły się też polowania na wróble, które wyłapywaliśmy zaczajeni przy stajennych oknach. Załadowaliśmy cały nasz dobytek rodzinny na jeden wóz, zwolniliśmy mieszkanie nad stajniami i przeprowadziliśmy się do własnego domku w Ochabach. Odtąd mój ojciec dojeżdżał z Ochab do pracy na rowerze. Ale Stadem zarządzał już inny pan, był nim niemiecki arystokrata mjr Heinz Brandts. Pamiętam dobrze ten dzień, kiedy go zobaczyłem i usłyszałem po raz pierwszy. Niemcy przejęli Stado pod koniec października 1939 r. Nie byli to cywile, lecz grupa żołnierzy w mundurach – chyba także kawalerzyści. Przewodził im wyniosły i krzykliwy oficer w randze majora. Po Stadzie szybko rozeszła się wieść, że ten paradny, wręcz obrazkowy, pruski oficer nazywa się Brandts, czy nawet von Brandts. Ale ten herbowy tytuł niewiele polskim masztalerzom mówił i był im obojętny.

Stado przemianowano na Herres Landgestüt Draschendorf, a nazwa ta wyraźnie sugerowała, że konie i masztalerze pozostają pod niemieckim zarządem wojskowym.

Nowy pan i władca zabrał się natychmiast do reorganizacji Stada. Przystąpił do niej z typowo niemiecką konsekwencją i pedanterią. Nie był dyletantem, lecz doświadczonym znawcą koni. Do pomocy dobrał sobie dwóch wojskowych koniuszych w randze oberfeldfebli, do których masztalerze zwracali się: Herr Oberwachmeister. Jeden z nich nazywał się Decke, drugi Wizisk. Ten Decke chodził kaczym krokiem, darł się o byle co na masztalerzy, ale raczej tylko udawał, bo został rozszyfrowany, że się tak wydziera tylko dla fasonu. Natomiast Wizisk był spokojnym, dobrym człowiekiem – nie słyszałem, aby kiedykolwiek pokrzykiwał na masztalerzy. Podkoniuszych wyznaczono spośród byłych polskich masztalerzy, którzy znali język niemiecki. Funkcje te otrzymali – o ile dobrze pamiętam – Kujawski, Filipiak i Jędrysik. W zameczku, gdzie mieściła się m.in. kancelaria Stada, urzędował Oberzahlmeister, czyli starszy płatnik w randze kapitana. Taki dobrotliwy grubasek, nie miał nawet typowej postury niemieckiego oficera.

Załogę Stada zmontowano głównie z dawnych miejscowych masztalerzy. W tej grupie znaleźli się także masztalerze, których los wojenny zapędził do Drogomyśla z innych polskich stad i stadnin. Masztalerzom, którzy nie chcieli pozostać w Drogomyślu, major załatwił przeprowadzkę do innego Stada znajdującego się w Generalnej Gubernii. Nie było przymusu kto chciał, ten wyjechał, a kto nie chciał – pozostał w Drogomyślu. Wśród wszystkich masztalerzy, tych miejscowych i tych przyjezdnych, liczebnie przeważali Polacy.

Na samym początku okupacji pracowali w Drogomyślu także żołnierze niemieccy. Było ich zaledwie kilku i prawie wszyscy mówili po czesku. Zapewne byli to Niemcy z Sudetów – jeden z nich nazywał się Juchelka. Po jakimś czasie Brandts oddalił ze Stada tych wojskowych, pozostawiając w nim tylko dwóch koniuszych i płatnika. Oni do końca nosili mundury wermachtu.

W ciągu kolejnych lat okazało się, że ten pozornie surowy i nieprzystępny Niemiec w mundurze majora wcale nie dbał o to, aby jego masztalerze deklarowali się jako sympatycy Niemiec i furera. A już w ogóle nie było w Stadzie czegoś takiego jak małpowanie hitlerowskiego pozdrowienia z podnoszeniem ręki. Masztalerze narodowości polskiej czuli się dalej Polakami i nie musieli tego pochodzenia ukrywać. Mówili między sobą wyłącznie po polsku, od biedy nauczyli się niemieckich słów od koniuszych, słów dotyczących tylko pracy przy ogierach. Sam major nie upokarzał swoich polskich masztalerzy, nie dyskryminował ich, a Stado było przecież w granicach Reichu, gdzie Polakom na każdym kroku okazywano pogardę i wyższość rasy „panów”. I trzeba to powiedzieć wyraźnie, że w tym drogomyskim Stadzie polscy masztalerze znaleźli się w bezpiecznej enklawie, w całkiem niezłych jak na okupację warunkach.

W 1942 r. do załogi Stada dołączyło 12 jeńców wojennych. Byli to Rosjanie skoszarowani w barakach, w Ochabach. Major traktował ich także po ludzku – oględnie mówiąc. Poruszali się w obrębie Stada bez wachmana, nosili czyste, porządne mundury jenieckie, nie głodowali, nikt ich nie zmuszał do nadludzkiej harówy i nie urągał im obelżywymi wyzwiskami w rodzaju „verfluchte bolscheviken”. To całkiem znośne życie i niezłe traktowanie zawdzięczali majorowi, człowiekowi oschłemu, ale sprawiedliwemu.

PORZĄDKI MAJORA BRANDTSA

Były w Stadzie rodziny, w których i ojcowie i synowie nosili mundury masztalerzy: Szalowie, Kowalscy, Sajakowie, Dacewiczowie, Dziurawię, Wysłychowie i Sajakowie. Major lubił, gdy zawód masztalerza przechodził z ojca na syna. Mojemu ojcu także zapowiedział, że gdy tylko podrosnę i będę miał 16 lat, to zatrudni mnie przy ogierach. Chyba mu się spodobałem, miał oko na chłopców wysportowanych.

Mijały lata, a major ciągle coś ulepszał w zabudowaniach Stada. Utrzymywał w nim porządek, czystość i swoistą estetykę. A młodzi masztalerze pod okiem majora musieli nie tylko perfekcyjnie obchodzić się z ogierami, pielęgnować je, ale także pobierali naukę powożenia i ujeżdżania. Do sztuki powożenia włączano zaprzęgi: w pojedynkę, parę, czwórkę, a nawet szóstkę koni. Jeźdźcy na końskim grzbiecie musieli ćwiczyć woltyżerkę, jak w cyrku. Jako małemu chłopcu podobała mi się ta końska edukacja i gapiłem się całymi godzinami jak to robią.

Rodzina Brandtsów mieszkała w Ochabach, na Spalenisku, w dworku po byłym dyrektorze Kajetanowiczu. Majorostwo przeprowadzili się z Berlina do Ochab z całym dobytkiem. Cóż, major nie przewidywał, że za niecałe 5 lat przyjdzie im się stąd ewakuować na zawsze, przy odległej kanonadzie ruskich armat.

Jako wszędobylski, ciekawski miglanc dosyć dobrze poznałem rodzinę majora. Pamiętam jego bardzo ładną i wesołą żonę, syna Friedla i córkę Beatę. Jako dzieci próbowaliśmy się do siebie zbliżyć i początkowo pozwalano nam na wspólne zabawy. Gdy jednak dziatwa majorostwa zaczęła dorastać – odsunięto je od dzieci masztalerzy.

Napisałem, że Brandts zapewnił przez 5 lat wojny skuteczną ochronę polskim masztalerzom. Wszyscy czuli ten ochronny parasol. Major rzeczywiście był nietykalny -jeśli chodzi o policję, gestapo czy inne drakońskie służby porządkowe na Śląsku. Myślę, że chroniły go powiązania z elitami wojskowymi, wśród których nie brakowało generałów. Mało to widziało się wojskowych z czerwonymi lampasami na generalskich portkach, gdy przyjeżdżali do majora w gościnę i dosiadali ogierów? Uganiali się za lisem w „świętego Hubertusa”, ale bywało, że spadali na przeszkodach do błotka jak zwykli śmiertelnicy, brudząc sobie te paradne generalskie mundury.

Jest rzeczą bezsporną, że dzięki zabiegom i staraniom Brandtsa, zwolniony został z obozu koncentracyjnego Kajetan Kajetanowicz, przedwojenny dyrektor Stada. Nie wiem, może to było za mało, może nie była to żadna łaska za „wysadzenie z siodła” byłego dyrektora Stada? Ale o tej zmianie nie oni sami decydowali.

15-LETNI MASZTALERZ

W styczniu 1945 roku front ruski, jak go tu nazywano, zaczął się zbliżać do Ziemi Cieszyńskiej. Wraz z nim zbliżał się nieuchronny koniec Heeres Landgestüt, pod dowództwem majora Brandtsa. Major zamierzał wyprowadzić konie ze strefy zagrożenia frontowego i uczynił to. Może za późno? Ewakuował Stado na zachód w dwóch rzutach. Ewakuacja ta była dla mnie jako dla małego chłopca wielką przygodą. W kolumnie jechałem na starym arabie (berberze) z prawdziwą fantazją 15 latka, nie zdając sobie sprawy z powagi zagrożenia, mając za plecami, depczących nam po piętach Ruskich. Byliśmy przecież jako malsztalerze umundurowani i chociaż z wyglądu przypominaliśmy wojaków Szwejków, nasi oswobodziciele zachodzili w głowę do jakiej formacji wojskowej mają nas zaliczyć i czy czasami nie wziąć w pleń.? Mój Berber nazywał się Dakar. Jakiś narwany ruski sołdat wyrwał mi cugle z rąk, zabrał Dakara i próbował go dosiąść, co mu się udało, ale zaraz z niego spadł. Nie będę opisywał trasy ewakuacji, ale jedna z nich była tragiczna. Kolumna koni dostała się pod bomby amerykańskie w okolicach Drezna. Zginęło dwóch młodych masztalerzy i zabito kilkanaście ogierów. Większa grupa ogierów zatrzymała się na dłużej w stajniach koszar wojskowych w miasteczku Szymberg. Mój ojciec brał udział w ewakuacji i utknął w tym miasteczku na 3,5 miesiąca – do chwili zajęcia ogierów przez Rosjan. Dołączyłem do niego jako 15-letni chłopiec i zostałem przyjęty przez majora do załogi masztalerzy jako najmłodszy z nich. Dali mi mundur, buty z cholewami, dwa ogiery do obsługi, z którymi dawałem sobie całkiem dobrze radę. No trochę – zwłaszcza przy pucowaniu – pomagał mi ojciec, sam mając 4 ogiery do obsługi. Moja miesięczna pensja wynosiła 30 marek.

Pod sam koniec wojny spotkało majora smutne przeżycie. Stracił żonę, która umarła na gorączkę połogową. Rozbita i uciekająca rodzina doznała od losu jeszcze jednej tragedii. Otóż majora Brandtsa, już internowanego, zastrzelił w obozie jeden ze strażników. Była wersja, że dopuścił się tego Czech. Córka majora tę wersję potwierdziła, ale mówiono także, że majora pozbawił życia bezsensownie jakiś pijany sołdat ruski. Tak tragicznie zakończył życie człowiek dobry, choć Niemiec.

Po wielu latach gościła u mnie w Gdyni córka majora, Beata. Mogliśmy sobie spokojnie przemyśleć i ocenić lata, które minęły. Jedno stwierdziliśmy na pewno, że czas i ludzie zmieniają się zawsze. A smutną pustkę po tamtym 5-letnim epizodzie stada wypełniło inne życie, inne nadzieje.


Tytuł: Stado Ogierów w Drogomyślu cz. 2. Zawierucha wojenna
Autor: Edward Tarkowski
Liczba stron: 3
Data publikacji: 1997

Druga część artykułu Edwarda Tarkowskiego poświęconego historii Stada Ogierów w Drogomyślu.

Źródło: Koń Polski nr 6, 1997 rok

Kliknij na powyższy przycisk aby przejść do powiązanego wpisu w Projekcie Legendy Polskiego Jeździectwa

Prędkość wczytywania jest zależna od ilości stron w publikacji oraz prędkości łącza internetowego – prosimy o cierpliwość.

Z zawodem morskim związałem się na zawsze i od 45 lat mieszkam w Gdyni. Tu założyłem dom i własną rodzinę. Wcześniej jednak miałem także inny dom – dom rodzinny, gdzie się urodziłem i ten dom był kiedyś najważniejszy. Było to bowiem gniazdo mojego urodzenia i wczesnego dzieciństwa. Urodziłem się w Drogomyślu. Moim ojcem był masztalerz w słynnym ongiś Państwowym Stadzie Ogierów. Pochodził z podkrakowskiej wsi. Matka była rodowitą Ślązaczką z Ziemi Cieszyńskiej.

Jako marynarz pływałem po morzach i oceanach przez 42 lata. Nostalgiczne resentymenty do miejsca urodzenia i wspomnienia z beztroskich lat dzieciństwa wypełniały pustkę i monotonię w moich długich morskich przelotach. Mijały lata. Ilekroć potem przyjeżdżałem na Śląsk, zawsze kierowałem swoje kroki pod bramy byłego Stada Ogierów. Przywodziła mnie pod znajome wierzeje jakaś wewnętrzna siła i wola, a może było to coś w rodzaju instynktu ptaka, który zawsze powraca do rodzinnego gniazda?

Zakradałem się pod mury Stada jak anonimowy i ciekawski intruz, przystawałem pod nimi w zadumie i wahałem się. Wejść do środka, czy nie wejść. Nie uczyniłem tego nigdy. Bo i po co miałem sobie psuć wizerunek z lat dziecinnych?

Młodziutki Romek Gągorowski, pracujący w kuźni,
Drogomyśl 1939 r.

W znajomych stajniach nie było już pięknych ogierów. Teraz stały tam dorodne byczki.

DROGOMYSKIE STADO

A kiedyś? O czasy! Kiedyś było tu słychać nieustanne rżenie ogierów, stukot końskich kopyt, pokrzykiwania masztalerzy, turkot kół przeróżnych wozów i… ciszę, kiedy ogierów w Stadzie nie było, gdyż wyjechały wraz z masztalerzami na punkty kopulacyjne. Wówczas, od lutego do lipca, Stado przycichało. Nie było w nim ani ogierów, ani masztalerzy. Tylko ich rodziny mieszkały tu same, zakwaterowane w mieszkaniach nad stajniami, w tzw. hotelu, w domu na Jaroszówce, w dobudówce do starej palarni i w domeczku pana koniuszego.

Wiele, wiele wyrazistych obrazów z dzieciństwa utrwaliło się w mojej pamięci.

Drogomyśl leży na północnym obrzeżu Ziemi Cieszyńskiej. Ongiś była to wieś szlachecka z zameczkiem i luterańskim kościołem. Począwszy od XV w. jej właścicielami były herbowe rody Gródeckich, Czelów, Bludowskich i wreszcie Kaliszów. Baron Kalisz, ostatni wolny Pan na Drogomyślu, sprzedał wieś księciu sasko-cieszyńskiemu Albrechtowi i odtąd wchodziła ona w skład jego dóbr, nazwanych potem dobrami Komory Cieszyńskiej. W herbie Kaliszów widnieje kotwica obramowana czterema gwiazdkami.

Od lat 20-tych tego wieku herbie Drogomyśla powinien być piękny, narowisty rumak. Nie jakaś podrzędna szkapina, lecz ogier rasy anglo-arabskiej, bo ten typ koni przeważał w stadzie ogierów, które powstało tutaj w 1924 roku. Jak to się stało? Otóż po I wojnie światowej dawny folwark Kaliszów, stanowiący część dóbr pohabsburskich, upaństwowiono i przekazano wojsku z przeznaczeniem na Państwowe Stado Ogierów. Zabudowania majątku idealnie nadawały się do tego celu. Skoncentrowano tutaj około dwóch setek ogierów szlachetnych ras, przede wszystkim dla rozrodu, bowiem młoda polska armia po I wojnie światowej składała się głównie z kawalerii. Dobrych koni potrzebowano nie tylko do tworzenia nowych pułków ułańskich, ale także do artylerii i innych formacji.

Masztalerzy obowiązywała częściowo dyscyplina wojskowa.

Składali zresztą przysięgę służbową wg ustalonej roty. Wielu z nich było wcześniej kawalerzystami w wojsku polskim. Wszyscy bez wyjątku byli umundurowani, a ciemnoniebieski kolor uniformów upodabnia! ich do hallerczyków.

LUDZIE

W latach 1928 – 1939 dyrektorem Stada był oficer rezerwy, kapitan, a potem major Kajetan Kajetanowicz. Pamiętam też jego zastępcę Dubickiego, eleganckiego pana w muszce i z laseczką, w irchowych rękawiczkach – wyglądał niczym lord. Pamiętam koniuszego Woźniaka, sekretarza kancelarii Stada Ganca oraz nazwiska i sylwetki prawie wszystkich masztalerzy. Jednym z nich był mój ojciec. Jeszcze teraz, po wielu latach widzę ich żywe postacie, jakby ożyły na starej fotografii. Różnili się wzrostem, sylwetkami, temperamentem, ale wszyscy byli dobrzy w siodle i w sztuce powożenia. Te dwie umiejętności mieli opanowane do perfekcji.

Przełożonym masztalerzy był koniuszy Woźniak. Dosyć wysoki, tęgawy i jakby trochę przyciężki. Ale był łagodnym i wyrozumiałym szefem dla swoich podwładnych. Masztalerze szanowali go i odnosili się do niego z respektem, często w pozycji „na baczność” – taka była dyscyplina.

Pamiętam starego masztalerza Kowalskiego. Był wysoki, kostyczny i chodził lekko pochylony do przodu. Męczyła go astma, mimo to palił papierosa za papierosem. Przyjaźnił się z moim ojcem – byli rówieśnikami. Starszy syn Kowalskiego, Janek, był po wojnie dyrektorem Stada Ogierów w Sierakowie; zginął tragicznie, spadając niefortunnie z konia. Przeciwieństwem Kowalskiego był masztalerz Matysik. Nieduży, przysadzisty, twarz okrągła, rumiana, pod nosem mały wąsik. Udawał elegancika i zarozumialca. Chyba nie bardzo się lubili z moim ojcem. Jeszcze inny był masztalerz Serafia. Niewysoki, drobnej budowy -taki cichy człowieczek. Za to wspaniale trzymał się w siodle. Nic dziwnego, miał predyspozycje fizyczne prawdziwego dżokeja. Podobnym do niego, tej samej budowy, był Wysłych. Taki rubaszny gadułka, chyba trochę seplenił, wymawiał „r” jak urodzony Francuz. Miał ładna żonę i trzech synów. Z tych niedużych „kawalerzystów” byli także Bortlik i Gągorowski. Bortlika nigdy nie widziałem na końskim grzbiecie, bo był stelmachem. Pamiętam go jak w kolami toczył piasty do kół i rzezał szprychy. Miał pięciu synów. Jeden z nich, Karol, poszedł w ślady ojca i też był masztalerzem. Gagorowski natomiast chodził takim charakterystycznym truchcikiem. Zawsze się uśmiechał, miał pogodna naturę, należał do tzw. bardzo porządnych ludzi. Jego syn Romek, był nieco starszy ode mnie, kończył przed wojna gimnazjum. Po wojnie pracował w Koźlu, był wicedyrektorem stadniny w Rzecznej, piastował wysokie stanowisko w Min. Rolnictwa. Konefał z kolei należał do masztalerzy o wysokiej posturze. Miał blada twarz, zapadnięte policzki, mało mówił i rzadko się uśmiechał. Może miał jakąś chorobę, która go męczyła? Był dobrym furmanem, świetnie sobie radził z narowistymi ogierami w zaprzęgu. I kolegował się trochę z moim ojcem. Największym wesołkiem wśród masztalerzy był Samczak. Kawalarz ze skłonnościami do trunków Baczewskiego. Z tego powodu miał stałe kłopoty służbowe i ostrzeżenia. Zawsze przydzielano go mojemu ojcu, gdy wyjeżdżał z ogierami na stacje kopulacyjne. Te stacje były dosyć odległe od Drogomyśla. Zapamiętałem nawet nazwy tych miejscowości: Czermin, Radgoszcz. Oczywiście ogiery jechały tam w wagonach towarowych. Ładowano je z rampy na stacji kolejowej w Chybiu.

Niektóre znerwicowane czworonogi nie pozwalały się wprowadzić do wagonu. A gdy udało się już wepchnąć je na siłę do środka, były kłopoty z ich uwiązaniem. Tupały kopytami o podłogę, uwalniały głowy z kantarów, wyrywały haki do mocowania uwiązów i rżały jak opętane. Na szczęście takich niesfornych było mniej, znacznie mniej. Wyjazd ogierów na stacje kopulacyjne ekscytował także samych masztalerzy. Ale odbiegłem od ich prezentacji. Może należałoby przedstawić jeszcze kilku. Zasłużyli sobie na pamięć. Był tam także Mleczko, niesamowity pracuś. Powoził jak artysta, a był urodzonym koniarzem i kuczerem. Lejce i bat w jego rękach

współgrały ze sobą jak gra animacyjna na ekranie komputera. Muszę wspomnieć o masztalerzu Kędziorze. Był zwinny, pięknie i miękko skakał na grzbiet konia, robił na nim nożyce, trochę się popisywał. Zona pana Kędziora żyje i mieszka w Drogomyślu do dzisiaj. Nie wymieniłem wszystkich, a było ich wielu. Jeszcze teraz widzę ich sylwetki na tle swoich ulubionych koni. Wszyscy bez wyjątku byli solidarni i zdyscyplinowani. Kochali te swoje konie, przemawiali do nich, mieli na nie swoje sposoby, aby je obłaskawić, udobruchać. Byli dumni, że się nimi opiekują. Ale mieli także swoje nieszkodliwe słabości. Np. do butów z cholewami, tzw. oficerek. Zamawiali je na miarę u miejscowych szewców, a potem była rewia, gdy je wciągano na nogi z okazji jakiegoś święta. Krawcy z kolei szyli im rajtki, czyli bryczesy. Koniecznie ze skórzanymi flekami na tyłku. Taki mieli styl, może był to ich szpan? No i konkurowali ze sobą w tej kawaleryjskiej modzie.

Wszyscy już dawno nie żyją. Nie wiem, może ich duchy powracają tu jeszcze na jakieś niewidzialne zloty, żeby wyprowadzić swoje ogiery na cotygodniowe przeglądy, zwane wtedy wizytami, przez panów: koniuszego, weterynarza i dyrektora Kajetanowicza. Niestety od wielu lat nie ma już Stada Ogierów z mojego dzieciństwa.

DZIECIŃSTWO W STADZIE

Rodzice zajmowali dwuizbowe mieszkanie nad stajnią. Jako mali chłopcy mieliśmy nieograniczoną przestrzeń do zabaw. Nie byliśmy aniołkami, dlatego nasi ojcowie dosyć często łoili nasze pupy szerokimi pasami od spodni. Nie mam dzisiaj urazy do swojego nieżyjącego ojca za te cięgi, bo na nie wtedy zasłużyłem i należało mi się. Gdy padał deszcz buszowaliśmy po stajniach, wozowniach, pod wiatami i w szopach. Bawiliśmy się na dużym dziedzińcu, gdzie rosły stare kasztanowce. Były tam także ładnie przycięte trawniki, a wokół nich żywopłoty z grabiny. W tych żywopłotach, łamiąc gałązki, robiliśmy dziury, żeby się przez nie przecisnąć i czmychnąć przed wrzeszczącymi masztalerzami. Bo byli i tacy, którzy nas, małych łobuziaków prześladowali i straszyli. Wyróżniał się wśród nich masztalerz

Tłoczek, kowal, stary kawaler o obliczu sadysty. Lubiłem zaglądać do kolami, gdzie wspomniany już masztalerz – stelmach Bortlik preparował nowe koła, naprawiał wozy i coś tam zawsze majstrował ze swoim pomocnikiem. W tej kolami pachniało przyjemnie drewnem, a wióry leżały na podłodze po kolana. Można było w tych wiórach poszurać gołymi stopami, bo na bosaka chodziliśmy wtedy od maja do września.

Kogóż z chłopców nie nęci kuźnia? Mnie też nęciła, jeszcze jak! Ta była blisko naszego mieszkania. Królował w niej mistrz kowalski, poważny pan Gawłowski. Jeszcze teraz widzę go wyraźnie, jak w długim, skórzanym fartuchu rozgrzewa na palenisku podkowy do czerwoności. Wyciągał je z tego paleniska, poklepywał na kowadle, a następnie pasował do końskich kopyt w smrodlowym obłoku dymu. Na podwórzu przed kuźnią podkuwano czasem jednocześnie dwa ogiery. Jednego obsługiwał mistrz Gawłowski, drugiego wspomniany już postrach chłopców – Tłoczek. Wtedy przed kuźnią panował nieopisany zgiełk. Z kuźni dochodziły metaliczne odgłosy młotków, masztalerze rechotali opowiadając sprośne kawały, a przytrzymywane na uwięzi, nerwowe ogiery przebierały nogami, tupały i rżały niezadowolone. Atmosfera przed kuźnią wcale im nie odpowiadała. Podglądałem te scenki z bliska, póki nie odciągnęła mnie matka. Tłumaczyła, że chłopy tu szkaradnie mówią, koń może kopnąć, no i okropnie tu śmierdzi przypalanymi kopytami.

Byłem z ojcem kilka razy w rymami. Czuło się tam zapach świeżo wygarbowanej skóry i konserwantów, używanych do smarowania uprzęży. Pamiętam wiszące na kołkach zwoje rzemieni różnej szerokości. Wisiały tam także popręgi, kantary, uzdy -przyniesione do naprawy, albo już naprawione. No i sporo siodeł do reperacji. Masztalerz i rymarz w jednej osobie, nazywał się chyba Linczowski, siedział na wysokim, podłużnym czwórnogu, z którego wystawały, jak głowa konia dwa zaciski drewniane ze śrubą do przytrzymywania skóry, zszywanej ręcznie dwiema dratwami jednocześnie „na krzyż”.

Najwięcej radości sprawiały mi wyjazdy z ojcem, kiedy wozem drabiniastym i parą ogierów jechał po siano do pobliskiej Dębiny (folwarku). Cóż to była za frajda, gdy wracaliśmy siedząc wysoko na furze siana. Ogiery w zrywnych podskokach parły do przodu. Pilno im było do stajni i ani myślały iść stępa. Ojciec hamował je lejcami, przywoływał do porządku modulowanym głosem, co miało oznaczać wolno, spokojnie, a co nie było takie łatwe, gdy z pyska, spod wędzideł ogiery prychały białą pianą.


Tytuł: Stado Ogierów w Drogomyślu cz. 1
Autor: Edward Tarkowski
Liczba stron: 3
Data publikacji: 1997

Pierwsza część artykułu Edwarda Tarkowskiego poświęconego historii Stada Ogierów w Drogomyślu.

Źródło: Koń Polski nr 5, 1997 rok

Kliknij na powyższy przycisk aby przejść do powiązanego wpisu w Projekcie Legendy Polskiego Jeździectwa

Prędkość wczytywania jest zależna od ilości stron w publikacji oraz prędkości łącza internetowego – prosimy o cierpliwość.